The post SMOOTHIE ZE SZPINAKU I BANANA first appeared on Chillout z Grillem.
]]>
Zawsze po świątecznym obżarstwie robiłem kilkudniowy detoks. Po weekendowej uczcie składającej się naprzemiennie z jajek, mięsiwa, bigosu i ulubionej babki cytrynowej nadszedł czas na wzmocnienie organizmu bombą witaminową. Przyznam się bez bicia, że kwarantanna odciska powoli piętno na mojej psychice. Zamieszkuję bardzo małą kawalerkę więc aktywność fizyczna sprowadza się do pompek, brzuszków i przysiadów. Brak wytężonej aktywności przekłada się na zobojętnieniem do działania.
Z pomocą przyszła do mnie firma Braun. Zaproponowali mi wyzwanie dotyczące przygotowania odpornościowego koktajlu, który pomoże w utrzymaniu odpowiedniej równowagi witalnej. Idealnie wszystko zbiegło się w czasie. Nie ma lepszego momentu na rozpoczęcie walki o swoje lepsze jutro. Dostałem świetną zabawkę w postaci blendera Braun MultiQuick 3, który posiada pojemnik do kruszenia lodu, pojemnik do przygotowania smoothie oraz trzepaczkę, która idealnie przygotuje ciasto na naleśniki, czy ubije bitą śmietanę.
Dzisiaj z pomocą Braun przygotowałem smoothie na bazie szpinaku, jabłka, banana oraz domowego „Oleo – saccharum” na cytrynie (syrop cytrynowy). Koktajl z dużą ilością witaminy C,A, potasu, oraz wapnia. Kruszony lód idealnie ostudzi atmosferę, która wisi w każdym gospodarstwie domowym.
Na więcej inspiracji odsyłam Was na kanał YouTube oraz do poradnika Braun o koktajlach owocowych , gdzie znajdziecie wiele koktajlowych inspiracji.
Piona!
Składniki:
Proces twórczy:
The post SMOOTHIE ZE SZPINAKU I BANANA first appeared on Chillout z Grillem.
]]>The post TAPAS BAR MAYA – RECENZJA first appeared on Chillout z Grillem.
]]>Tyle drogą wstępu. Przejdźmy do ostatniego odkrycia jakie miało miejsce w moim rodzinnym mieście, Sosnowcu. Do tej knajpki trafiłem przypadkiem. Nazwa lokalu i ogólna opinia obiła mi się o uszy. Po randce w kinie z żoną, zaczął doskwierać nam lekki głód. W promieniu 200 – 300 metrów od kina, otwarte były same burgerownie, pizzerie i niezmordowane kebaby. Po melanżu jedzenie idealne, ale nie po kinie, i nie na dobrze zapowiadający się wieczór. W końcu po 10 latach znajomości, żona zasługuje na trochę „luksusu”. Na szczęście przypomniałem sobie o „hiszpańskim wybryku”, który serwuje tapas. Lokalizacja była mi znana, więc kurs na szamę został wybrany. Kilka chwil później stałem przed Tapas Bar MAYA, i pierwszy raz zostałem zaskoczony. Wszystkie stoliki były zajęte. Tego się nie spodziewałem, choć był piątkowy wieczór (wcześniej kuchnie świata nie miały prawa bytu w Sosnowcu, stąd moje zaskoczenie). Cóż, nie mieliśmy nic do stracenia. Pokonaliśmy kilka schodów i chwyciłem za klamkę drzwi…
Po wejściu do lokalu przywitał Nas promienny uśmiech kelnerki, która później okazała się główną dowodzącą. Pomimo ogromnej ilości gości, nie bałem się ani na moment, że obliże się smakiem, i będę zmuszony oczekiwać kilka uliczek dalej po kebsa w cieście. Z ust radosnej kelnerki padło zbawienne hasło: „zaraz się jeden stolik zwolni”. Odetchnąłem. Pięć minut później przeglądałem menu w poszukiwaniu kulinarnych perełek.
Zanim przejdę do dalszej części mojej wizyty w Tapas Bar MAYA, powiem Wam gdzie dokładnie znajduje się ta miejscówka. Lokal położony jest w Sosnowcu przy ulicy Małachowskiego 9. Dawniej w tym miejscu mieściła się pizzeria, a jeszcze w dalszej przeszłości restauracja polska. Po drugiej stronie ulicy znajdują się wspomniane burgerownie, kawiarnia, makaroneria oraz barber. Można ująć, iż lokal mieści się w samym sercu gastronomicznego miasta. Tapas Bar MAYA działa od września 2019 roku. Otwarty jest od środy do niedzieli, od godziny 14 do 24 (środa, czwartek i niedziela do 22), choć właścicielka nie miałaby serca wypraszać na siłę swoich gości.
Wracamy. Kelnerka w osobie właścicielki poinformowała Nas czego możemy się spodziewać po tapas, i ile powinniśmy zamówić pozycji na dwie osoby by dobrze pojeść, i czuć się w pełni usatysfakcjonowanymi. Z tego co pamiętam to wleciała zupa chorizo, krewetki, kalmary i ziemniaczki. Na zamówienie czekaliśmy niespełna kwadrans przy pełnym obłożeniu restauracji.
Zupa Sopa De Chorizo przepyszna, choć dla mnie mogła być odrobinę ostrzejsza. Natomiast kalmary Calamares a la Romana i krewetki Gambas Al Pil Pil wysmażone w punkt. Krewetki podsmażone w masełku i podane ze złocistą grzanką. Kalmary zanurzone w cieście naleśnikowym, serwowane z sosem aioli. Dwa kolejne talerzyki z tapas to krokieciki Croquetas De Jamon ,oraz pieczone ziemniaczki Patatas Bravas. Małe krokieciki skrywały w sobie gęsty beszamel z szynką Serrano. Ziemniaczki polane były pomidorową salsą brava i sosem aioli – wyśmienite. Talerzyki opustoszały w mgnieniu oka. Większość pozycji było smażone w tłuszczu, choć nie było tego czuć na podniebieniu. Razem z żoną byliśmy mega zadowoleni. Kuchnia zasługuje na pochwały, i stawiam poczciwą szkolną piątkę z plusem.
Dobra restauracja to nie tylko kuchnia, ale też atmosfera jaka panuje w lokalu. Tapas Bar MAYA to miejsce w którym, każdy będzie czuć się jak „u siebie”. Tak jak wspominałem wyżej, przy wejściu do lokalu zostajecie oszołomieni dawką życzliwości i dobrej energii jaka płynie od personelu. W żadnym wypadku nie jest to wyuczony na wielogodzinnych sesjach z coachem -uśmiech, czy przybrana maska, na potrzeby wysokiego „tipa”. To od razu da się wyczuć. Ten lokal tworzą osoby kochające przebywać z ludźmi, i pasjonaci hiszpańskiej kuchni. Iberyjskie podejście do życia właścicielki, sprawia, że Sosnowiec zakochał się w tapas. Na różnych gastronomicznych forach, goście w samych superlatywach wyrażają się o tym miejscu. Nie jest to zasługa dobrego marketingu, czy szefa kuchni ze stażem w restauracjach z gwiazdkami Michelin, lecz sumienna, a zarazem ciężka praca wykonywana każdego dnia.
Jak dla mnie jest to fenomen na tle sosnowieckiej gastronomi. Mam nadzieję, że przez wiele lat będą utrzymywać tak wysoki poziom, i nigdy nie zniknie cudowna atmosfera, która wypełnia każdy kąt w tym lokalu.
Skąd pomysł na otworzenie restauracji o takim profilu w Sosnowcu?
Maja Tyrna:
„Tak naprawdę to rodzice znaleźli ogłoszenie o lokalu do wynajęcia i to właśnie w Sosnowcu. Same jesteśmy z Jaworzna, więc lokacja restauracji była tak naprawdę kwestią przypadku, chociaż patrząc teraz, z perspektywy czasu, widzę to bardziej jako kwestie szczęścia! Pomysł do Tapas narodził się z mojego zamiłowania do Hiszpanii i wszystkiego, co z nią związane. Moim marzeniem było otworzenie restauracji, w której ludzie będą czuli się swobodnie, jak u przyjaciół czy rodziny, do której będą chcieli, a wręcz pragnęli wracać – i właśnie TAK jest w Hiszpańskich barach! I z całych sił marzyłam o tym, że pomysł się przyjmie, ale nie miałam pojęcia że ludzie aż tak bardzo go pokochają! „
Kto tworzy ten lokal?
M:
„Lokal tworzy cała nasza rodzina – począwszy od mamy Zuzi która wyszła z inicjatywą kupna lokalu, która ponadto jest niesamowitą kucharką i baaaardzo silną kobietą, która zawsze była moją totalną inspiracją. Następnie Tata Jurek, który potrafi naprawić, stworzyć, przerobić dosłownie WSZYSTKO! 90% tego jak wygląda teraz nasza restauracja to jego zasługa. Siostra Klaudia która nie dość że przepysznie gotuje i piecze, jest mistrzem organizacji i porządku! Dzięki niej i jej pomysłom pracuje nam się po stokroć łatwiej! No i ja, Maja, Polka z duszą Latynoski!
ALE Najważniejsi w tworzeniu naszej restauracji są nasi goście, którzy są totalnie niesamowici… NIGDY nie śmiałabym prosić nikogo o polecenie nas, lub napisanie o nas jakiejś opinii, recenzji, a to ile osób przychodzi do nas mówiąc „jesteśmy z polecenia, słyszeliśmy że jest u Was cudnie!” jest oszałamiająca! Ludzie piszą o nas niesamowite komentarze całkowicie sami wychodząc z inicjatywą i dodaje nam to wielkiego „POWERA” do tego, żeby nigdy ich nie zawieść, a jedynie odwdzięczać im się za piękne słowa będąc coraz lepszymi! „
Ulubione tapas?
M:
„Hmm… Ciężko wybrać mi jedno danie, bo tak wiele z nich jest totalnie pysznych, ale musiałaby to być Tortilla Española ze względu na sentyment.. Pierwszy raz jadłam ją zrobioną przez Marie, moją „Hiszpańską mamę” i totalnie się z niej zakochałam! W jej prostocie, tym, że brzmi jak nic specjalnego, a smakuje niewiarygodnie! To właśnie od Marii, w jej kuchni, nauczyłam się jak ją robić. „
Czy nie bałaś się, że pomysł nie wypali?
M:
„BARDZO! Kupę lat nie było mnie w Polsce. Jednym z powodów wyprowadzki było to, że w Polsce nigdy tak do końca nie czułam się akceptowana. Jestem trochę „wariatką”. Wszędzie mnie pełno, mam mnóstwo energii, kocham ludzi i to wyrażam, co 10 lat temu nie było do końca mile widziane. Bałam się, że niewiele się zmieniło i że ludzie nadal będą mieć dystans do mojego typu osobowości, którą czuć w każdym kącie Tapas Bar MAYA. I nie mogłam się bardziej mylić! Czuje, że teraz w Polsce to właśnie takiego podejścia do ludzi brakuje i goście są totalnie zachwyceni, że mogą właśnie w taki sposób być „obsłużeni” w restauracji! Napisałam obsłużeni w cudzysłowie, bo u nas klient ma czuć się jak w domu u przyjaciół! Ma się czuć „Como que está cuidado con cariño”, czyli jakby ktoś się nim opiekował, upewniał się, że ma wszystko, co potrzebuje, aby jak najmilej spędzić czas, a nie go „obsługiwał”. „
Skąd w Tobie tyle energii i życzliwości?
M:
„Hah! Sama nie wiem! Jestem bardzo pozytywną osobą, w każdej sytuacji staram się znaleźć dobrą stronę i chyba to sprawia, że jestem po prostu szczęśliwa! A to odbija się w mojej osobowości, w tym, jak postrzegają mnie inni ludzie i jak czują się w moim towarzystwie. Szczerze kocham ludzi i zawsze chce, żeby było im jak najlepiej. A energię czerpię chyba od innych! To jak świetnie nasi goście spędzają u nas czas i jak chętnie nam o tym mówią sprawia, że mam jeszcze więcej energii do działania! No i ta muzyka ahhh… Cały dzień pracuje (chociaż przez większość czasu nie czuje się, jakbym była w pracy) przy latynoskich rytmach, które mnie wręcz uskrzydlają! Do takiego stopnia, że nieraz tanecznym krokiem podaje Tapas, co ludzie na szczęście odbierają bardzo pozytywnie!”
Czy Polacy są gotowi na tego typu kuchnię i fiestę ?
M:
„TAK! Ku mojemu zdziwieniu i niezmiernym zadowoleniu tak! Powiem więcej! Wielu na taki rodzaj lokalu właśnie czekało!! Wiele osób przychodzi do nas nawet kilka razy w tygodniu lub w prawie każdy weekend, aby móc doświadczyć namiastki Hiszpanii i „fiesty” w Polsce! Kiedy kolejny raz widzę znajomą twarz cieszy mnie to jak małe dziecko, co jest odczuwalne przez naszych gości, a przynajmniej taką mam nadzieje.”
Na hasło przy zamówieniu „CHILLOUT Z GRILLEM”, kieliszek pysznej Sangrii gratis.
Ocena ogólna: 9/10
Miejsce: 9/10
Jedzenie: 8/10
Obsługa: 11/10
Menu: 8/10
Cena: 10/10
Tapas Bar MAYA
Sosnowiec
Małachowskiego 9
Otwarte:
środa, czwartek, niedziela 14-22
piątek – sobota 14-24
The post TAPAS BAR MAYA – RECENZJA first appeared on Chillout z Grillem.
]]>The post BIG MAC vs. HOMEMADE BIG MAC / TEST MC DONALDS first appeared on Chillout z Grillem.
]]>Pierwszego hamburgera zjadłem, gdy miałem osiem albo dziewięć lat, w katowickim McDonaldzie na ulicy Stawowej. Był to 1996 rok (o Matko! 22 lata temu!). Co szamałem? Nieśmiertelnego cheeseburgera, który nic się nie zmienił na przestrzeni wszystkich lat. Dla mnie było coś nowego. Smakowało rewelacyjnie. Moja mama dziwiła się, jak może smakować kawałek bułki z cienkim, wysuszonym kotletem i sosem. Dodam, że na tamte lata nie było to wcale takie tanie, a oferta była uboga. W maku wylądowałem w nagrodę za dzielną postawę u stomatologa, udało mi się dzielnie znieść wyrywanie mleczaka.
W kolejnych latach „fast foodowe” firmy otwierały nowe lokale. Lokalne rekiny biznesu otwierały pierwsze budy z chamskimi burgerami. Co kryje się pod tą niezwykłą nazwą? Chamski burger to nic innego niż nadmuchana buła z kotletem zawierającym prawie że, skład parówki z mięsa wieprzowego albo drobiowego (i nie były to mięso z szynki). Jako młodzieniec zafascynowany amerykańską kulturą, byłem podatny na te „wynalazki”. Dobrze, że przemiana materii była 1000 razy lepsza niż teraz. Uczty w maku była wyłącznie związane z celebrowaniem jakichkolwiek sukcesów czy wydarzeń. Zazwyczaj były to kogoś urodziny albo wypad na szkolną wycieczkę do kina z pit-stopem na maka. Z perspektywy czasu współczuję pracownikom serwującym frytki, kiedy wpadła chmara wygłodniałych dzieci.
Następnym etapem rozwoju mojej świadomości gastronomicznej był wyjazd na wakacje nad polskie morze z rodzicami i siostrą (2002 rok). Po drodze do Karwi, zajechaliśmy do McDriva. Po wszamaniu Big Maca, chwyciłem zajawkę na tworzenie własnych burgerowych propozycji. Przez kilka kolejnych godzin podróży wypełniłem wszystkie kartki notesu. Pomysły były egzotyczne, nawet Gessler nie powstydziłaby się tamtych połączeń smakowych. Nie wiedziałem, że zamiast gry na parkietach NBA będę dążyć do food trucka z burgerami.
Tym nieco przydługim wstępem, chciałbym zaproponować nowy cykl na stronach blogu, który zwie się ZNANE i LUBIANE. Poddam analizie bestselery gastronomicznych sieciówek, a następnie przygotuję domowy odpowiednik.
Na pierwszy ogień poszedł kultowy Big Mac, który produkowany jest od 1963 roku. Składa się z trzech warstw bułki, dwóch wołowych kotletów oraz szatkowanej salaty lodowej, pikli i posiekanej w drobną kosteczkę cebuli. Tajemnicą poliszynela w Big Macu jest autorski sos. Ponoć recepturę sosu zna kilka osób na świecie. Właśnie nad tym elementem układanki, miałem największy problem. Czy udało mi się stworzyć godnego rywala dla Big Maca? Co tak naprawdę skrywa w sobie piętrowy hamburger? Tego wszystkiego dowiesz się w filmiku.
Życzę miłego seansu !
Piona !
kalorie: 509 – 488 kcl*
węglowodany: 42,9 – 35,1 g
tłuszcze: 26 – 22,5 g
białko: 27 – 33,7 g
cena: 9,10 – 6,07 zł
WYNIK: 0-5 → WYGRAŁ DOMOWY BIG MAC
* kryterium brane pod uwagę to wersja „fit”. Im mniej kalorii, węglowodanów i tłuszczy tym lepiej. Niższa cena oraz większa ilość białka dodatkowe punkty.
Składnik:
Proces twórczy:
Zapraszam do obejrzenia filmiku. Krok po kroku przedstawiony jest proces twórczy:
The post BIG MAC vs. HOMEMADE BIG MAC / TEST MC DONALDS first appeared on Chillout z Grillem.
]]>The post SMAKI DZIECIŃSTWA first appeared on Chillout z Grillem.
]]>Czy słusznie?
Nie. Wychodzę założenia, że większość ludzi z uśmiechem na twarzy będzie powracało do lat młodzieńczych, często je idealizując i porównując do dzisiejszych realiów. Wkrótce wybije mi trzydziestka na karku. Moje dzieciństwo kojarzy mi się z godzinami spędzonymi na grze w piłkę, zabawie na trzepaku, wspinaczkach po drzewach czy oglądaniu McGavera bądź Drużyny-A. Nad łóżkiem wisiały plakaty Marka Citko oraz topowych graczy NBA. Podkochiwałem się w Pameli Anderson i Kasi Figurze. Płakałem za każdym razem, gdy wieszali Janosika. Komputer był na dalszym planie. Liczyły się tylko przyjaźnie. Nie wiem jakie zainteresowania miałby Bartek z lat 90tych, żyjąc w 2017 roku. Nikt nie jest tego stwierdzić.
A jak się ma „wojna pokoleniowa” w sferze kulinarnej? Czy na przestrzeni pokoleń, „smaki dzieciństwa” dzieli przepaść?
Sprawdźmy to! Oto moje ulubione smaki dzieciństwa. TOP 10!
„Płonie ognisko w lesie,
Wiatr smętną piosnkę niesie,
Przy ogniu zaś drużyna gawędę rozpoczyna.
Czuj,czuj,czuwaj,czuj,czuj,czuwaj,
Rozlega się dokoła.
Czuj,czuj,czuwaj,czuj,czuj,czuwaj,
Najstarszy druh zawoła. „
Hej! Podobno nie można rozpalać ogniska w lesie. Jak to jest?
Dobra. Żarty na bok. Kultowa piosnka zawsze będzie kojarzyć mi się z wakacjami spędzonymi na wsi. Ognisko, wspólne śpiewanie i snucie opowieści przy ognisku. Powyższym czynnościom nie mogło brakować pieczenia kiełbasek i ziemniaków. Wystarczyło wbić podwawelską na kijek i trzymać nad ogniem. Zawsze pod koniec pieczenia, nabijałem jeszcze pajdę chleba, żeby lekko ja przyrumienić. Gwieździste niebo wprowadzało niesamowity nastrój. Nie mogę też zapomnieć o ziemniakach, wygrzebywanych z popiołu. Klasa sama w sobie.
Grochówka z kotła wojskowego, zawsze będzie mi się kojarzyć z tatą. Dokładnie z wakacjami spędzonymi w Międzybrodziu Żywieckim. Jak dobrze pamiętam był 1994 rok i odbywały się Mistrzostwa Świata w USA. Grochówką zajadałem się zawsze, po lodowatej kąpieli w miejskim basenie. Zupa dobrze rozgrzewała zmarznięta do kości ciało. Grochówa była dość gęsta, przyrządzona na wędzonce z aromatyczną kiełbasą. Mhhmmm… Na samą myśl znowu odpływam. Cała ceremonia nalewania zupy wielka chochlą dodawała + 100 do smaku. Z tego co pamiętam podawana była w plastikowym talerzyku z ogromną bułką. Pycha.
Takie połączenie przerabiał każdy spragniony dzieciak w upalne lato. Dwadzieścia lat wstecz zestaw „2 for you” nie przekraczał złotówki, tak dobrze rozumiesz – 1 PLN. Lód „pałeczka” to nic innego jak zamrożona oranżada w podłużnej, foliowej tubce. Dostępna w różnych kolorach i smakach. Najlepsza była o smaku coli. Natomiast oranżada w szklanej butelce to klasyk. Idealnie wchodziła schłodzona po wyczerpującym meczu z kumplami, oczywiście piata na miejscu i przeważnie na „spółę”. Po wizycie u dziadków, zawsze wpadło parę groszy i mogłem poczuć się jak Wilk z Wall Street, stawiając kumplom wspomniany zestaw.
Vibovit jak dla mnie jest niezapomnianym smakiem z dzieciństwa. Jeden z pierwszych suplementów diety dostępny w latach 90 ubiegłego wieku. Vibovit pakowany w małych saszetkach, rozpuszczany w ciepłej wodzie. No właśnie. Takie spożycie było nie do przyjęcia. W moim przypadku zastosowanie było odległe, od tego z ulotki. Będąc małym szkrabem, podkradałem vibovit z domowej apteczki. Rozrywałem saszetka i witaminowy proszek obtaczałem na ośliniony palec. Tak smakowało najlepiej. Z perspektywy czasu nie wiem czy z tego się śmiać czy płakać.
Odkąd pamiętam byłem łasuchem. Uwielbiałem ciasta pod każdą postacią. Najlepsze wypieki wychodziły spod ręki mojej mamy i babci. W swoim repertuarze miały przepysznego metrowca, serniki, jabłeczniki, ciasta z kruszonką i wiele innych wypieków wartych grzechu. Mamie mógł wyjść zakalec i tak potrafiłem pochłonąć pół blachy na jedno posiedzenie, popijając herbatą z cytryną.
Przytoczę jedną historię, aby oddać istotę sprawy. Podczas jednej z imprez organizowanych u dziadków, konsumowałem ostatni kawałek sernika na zimno. Niefortunnie zleciał mi na dywan. W moich oczach widać było przerażenie. Nie zastanawiając się długo połknąłem go w sekundę, zbierając z podłogi, zgodnie z zasadą trzech sekund. Świadkowie zdarzenia byli w szoku. Z perspektywy czasu, nie dziwię się ich zdziwieniu.
Kromka z żółtym serem i dżemem. Musiałem tę pozycję umieścić w tym zestawieniu, aby odnaleźć bratnią duszę, która zna to połączenie. Dla mnie w tym nie ma nic nadzwyczajnego. Jednak komu nie powiem o połączeniu sera żółtego i dżemu, robi wielkie oczy (WTF?). Przyznać się. Kto zna i lubi?
Jak już jesteśmy przy kromkach, nie mogę pominąć kolorowych kanapeczek (oczywiście wykonaniu niezastąpionej mamy). Kobieta stawała na głowie, żeby estetyka posiłku, sprawiła u nas głód. Na kanapce znajdowało się wiele rzeczy, które tworzyły nierozłączną całość. Mianowicie było trochę paszteciku, serka topionego, szyneczki, jajeczka na twardo, pomidorka oraz ogóreczka. Wszystko musiało być posypane tartym żółtym serem i polane ketchupem. Przepyszne COMBO! Zanim przejdę do kolejnej pozycji, wykonam szybki telefon do mamy, może zaprosi na kolację ?
Teraz jak czytam etykietę to widzę pół tablicy Mendelejewa. Jako dziecko nie zawracałem sobie głowy, z czego co jest zrobione, miało tylko smakować. Śmietanka do kawy należała do pozycji zabronionych w domu, dlatego cichaczem podjadałem mamie biały proszek. Wystarczyły dwie czubate łyżeczki, aby mieć dość. Śmietanka miała jedna wadę. Pod wpływem śliny osadzała się na ustach i mama wiedziała co się wydarzyło w kuchni.
To połączenie wywołuje uśmiech na mojej twarzy do chwili obecnej. Czerstwa kromka chleba, obtoczona w rozbełtanym jajku i usmażona na patelni. Proste, tanie a jakie smaczne. Lubiłem zawsze urozmaicić pomidorkiem i ogórkiem kiszonym, W późniejszym czasie, gdy pojawiły się tostery, chleb w jajku został wyparty przez zachodnie tosty. Byłem śpikiem i nie wiedziałem co dobre, bo polskie. Po latach wracam z miłą chęcią do prostoty tej pozycji.
Z biegiem czasu, trudno mi sobie wyobrazić, że będąc bajtlem, mięso było na dalszym planie. Uwielbiałem dania jarskie, pod każdą postacią. Głównie zajadałem się racuchami, naleśnikami oraz kluskami z serem. Oczywiście najlepiej smakowało od mamy. Racuchy to pyszne placuszki naleśnikowe z jabłkiem pokrojonym w kosteczkę. Naleśniki głównie konsumowałem z dżemiorem i owocami. Natomiast kluski z serem, koniecznie musiały być polane roztopionym masłem i posypane cukrem i cynamonem. Pychota. Raz na jakiś czas też lubiłem kluski na parze.
Ostatnie wspomnienie z dzieciństwa to pewien rytuał, który kultywowałem razem z tatą. Miało to miejsce ładnych dwadzieścia lat temu, kiedy bankomaty były tylko na amerykańskich filmach. Każdego dziesiątego dnia miesiąca, tata jeździł po pensję do kadr kopalni. W dzień Najświętszej Matki Pieniężnej zabierał mnie z sobą. Po spełnieniu formalności, przychodził czas na posiłek. Kupowaliśmy zawsze kajzerki, serki topione, kefir oraz pączki. Siadaliśmy na ławeczce w parku i zaczynaliśmy ucztę.
Kęs buły.
Kęs serka topionego.
Łyk kefiru.
Zaplanowany był każdy ruch rytuału. Pączek zostawał na deser. Taka „truskawka na torcie”.
Wracając do kulinarnych wspomnień z dzieciństwa, zwróciłem uwagę, że każda potrawa mocno wiąże się z miejscem, osobą czy emocjami jakie przeżywałem. Moja podróż do przeszłości wzbudziła wiele emocji. Niejednokrotnie pojawiała się łęzka w oku. Spokojnie mogę powiedzieć, że miałem PYSZNE DZIECIŃSTWO.
The post SMAKI DZIECIŃSTWA first appeared on Chillout z Grillem.
]]>